Essmanowski – appendix

  • Dziewosłąb - Stefan Jazgot

    Dziewosłąb - Stefan Jazgot

Powracamy do tematu naszego miechowianina – Stefana Essmanowskiego. Napisaliśmy niedawno, iż ten tłumacz i poeta urodził się 8 sierpnia 1898 roku w Miechowie, nie wspomnieliśmy jednak o jego rodzicach. Byli nimi państwo Józef Essmanowski (nauczyciel gimnazjalny) oraz Leokadia z Kamińskich. Edukacja pana Stefana przebiegała według następującego wzorca: w latach 1909-1914 uczęszczał do III Gimnazjum im. Jana Sobieskiego w Krakowie, potem było gimnazjum wadowickie, zaś w 1917 roku otrzymanie świadectwa dojrzałości i rozpoczęcie studiów polonistycznych na słynnym Uniwersytecie Jagiellońskim. Dwa lata później zadebiutował jako poeta wierszem „Bon-ton” ogłoszonym w „Zdroju” (numer czwarty). Utwór został podpisany pseudonimem Stefan Tadeusz Jazgot).

Powyższe informacje podajemy nie bez kozery. Liczymy na to, iż komuś z Państwa przypomni się osoba taty Józefa Essmanowskiego – nauczyciela gimnazjalnego – lub mamy Leokadii z Kamińskich. Istnieje takie powiedzenie: koniec języka za przewodnika. Być może  wytrenowany poprzez wieki ludzki aspekt komunikacyjny przyniesie sukces w postaci odkrycia nie tylko fotografii Józefa Essmanowskiego, lecz również innych faktów z jego miechowskiego życia. Na to gorąco liczymy!

Tymczasem poniżej prezentujemy Czytelnikom i Czytelniczkom balladę Essmanowskiego z tomiku „Dziewosłąb” wydanego w 1923 roku. Przypomnijmy, iż twórca napisał pracę doktorską pt. „O sielankopisarzach polskich”, zatem doskonale znał reguły rządzące gatunkami nacechowanymi tematyką ludową. Miłej lektury!

 

BALLADA O SZATAŃSKICH OBŁÓCZYNACH
MNISZKI — NADZIEL

Tak przedziwnie duch mój błękitnieje,
jakby bliższym był Bogu, niż ziemi,
odkąd pogrześć rękami własnemi
w grób musiałem ostatnią Nadzieję.
Śmiała do mnie się już coraz skąpiej,
tym uśmiechem, co myślom daleki —-
snać wiedziała, że wkrótce nastąpi
dzień rozstania naszego na wieki.
Przepalona ascezy pochodnią
szła ku mrokom ciemnic, jak w obłędzie,
przez umartwień szarpiące krawędzie,
zdawna gwiazdę straciwszy przewodnią!
Byłem przy niej po przez wszystkie chwile
biciem serca skrzętnie policzone.
A minęło ich, o Boże-— tyle!
chwile straszne, upiorne, skrwawione.

Chwila każda, jak cierń tej korony,
co ją sobie włożyła na skronie
w pulsującem sercu ostrzem tonie;
czas był przeto skrzętnie policzony.
Aż do chwili ostatniej. — Nabrzmiałe
ócz powieki przywierają ręce, :
w one chwile wizją zmartwychwstałe
znowu ducha rozpacznego wsmęcę
Była blada, już w mniszym welonie,
w dniu zakonnych obłóczyn o świcie;
na dzwonnicy roztrzęsionej szczycie
dzwon kołatał wieść o czyimś zgonie
Pogrzebane oddawna Nadzieje
wyszły ku niej zakonne siostrzyce;
przez okute, żelazne wierzeje
prowadziły w klasztorną kaplicę.
Wosk skapywał z gromnic na kamienie,
dym gryzący o trupim zapachu
dźwigał senne w krąg po ścianach cienie,
Krużgankami włóczył się po gmachu.

Legł mi na pierś, jak żarna posucha.
Już pierś przegryzł, już wgryza się w płuca,
a kapiąca żółtych wosków jucha
błam szkarłatny na oczy mi rzuca.
I po dziś dzień czuję zap ach trupi,
jakbym wciąż był na czyimś pogrzebie.
— wzrok wnękliwiej do wewnątrz się kupi,
wypalone oczy patrzą w siebie.
Położyli ją w trumnie nieboże,
psalm poczęli. Któż to się przybliża?
Twój to kapłan, twój że to, o Boże!
z takim czarnym, dziwnym znakiem krzyża.
Dym legł na pierś, jak żarna posucha.
Już pierś przegryzł, już wgryza się w płuca,
a kapiąca żółtych wosków jucha
błam szkarłatny na oczy mi rzuca.
Przyszedł do mnie, a mnie jakieś siły
do kamiennej posadzki przykuły,
że zm artw iały byłem i nieczuły,
już na wszystko, co widma czyniły.

Pierś otworzył mi nożem i czartom
kazał zebrać krew do kropielnicy,
potem woskiem gorącym z gromnicy
zakapywał mi ranę rozdartą.
Wyniesiony nad tłum głowrą, dumny,
ufny w moce straszliwej potęgi
kazał potem mniszce z głębi trumny
słowa strasznej powtarzać przysięgi.
Niepojęta ta chwila, złowroga —
Wyprzysięgła się naprzód miłości,
potem wiary, poezji i Boga,
wyprzysięgła się wszelkiej światłości.
Gdy ostatni szept wydarł się z gardła
począł krwią mą ją kropić serdeczną,
błogosławiąc bluźnierczo na wieczną
śmierć, zaśpiewał: „Te deum ".— Umarła,
Kazał wieko zawalić na trumnie,
jakby bał się, że trup mu uciecze,
i rzekł potem przystąpiwszy ku mnie:
„Wynieś ciało mój dobry człowiecze".

Dół kopałem ciału zakonnicy,
Kędy astrów jest pełne ustronie,
a na szczycie zbutwiałej dzwonnicy
dzwon klekotał wieść o czyimś zgonie.
Tak musiałem ostatnią nadzieję
glinie oddać rękami własnemi.
Odtąd dziwnie duch mój błękitnieje,
jakby bliższym był Bogu niż ziemi.

Script logo